grudnia 22, 2020

Kalendarz adwentowy 2019 - The Body Shop

Kalendarz adwentowy 2019 - The Body Shop
Hej,

Czas kalendarzy adwentowych w tym roku naszedł już chyba pod koniec sierpnia! No wysyp ogromy, największy chyba jednak we wrześniu i październiku. Nie będę tutaj ściemniać, ale ja kalendarze adwentowe uwielbiam i nie wyobrażam sobie bez nich już adwentu. W zeszłym roku kupiłam ich aż 6 w tym 3 kosmetyczne i postanowiłam zdać Wam po kolei relacje jak się u mnie każdy sprawił, jakie są moje odczucia jeśli chodzi o produkty w nich zawarte - szczególnie, że składy kalendarzy tych marek wiele się nie zmieniły w tym roku.



Na pierwszy ogień ruszył wielki i najdroższy z całej trójki kalendarz od The Body Shop "Ultimate Advent Calendar" (599,90 zł), który wewnątrz powinien kryć według producenta produkty o wartości 1215,50zł. Kupiłam go na polskiej stronie sklepu o TUTAJ. Dostępne były 3 wersje tego kalendarz i podobnie jest także w tym roku. Ja oczywiście połasiłam się na ten największy :) Kalendarz był ogromny i bardzo ciężki, niestety przyszedł do mnie naderwany w kilku miejscach - nie było to spowodowane dostawą, bo był dobrze zabezpieczony - według mnie został już taki "rozpruty" zapakowany, co jest mega słabe jak na produkt za 600zł. Napisałam oczywiście do firmy i załączyłam zdjęcia, natomiast kompletnie zero odzewu. Nie żebym na coś liczyła, ale zwykłe "przykro nam bardzo z tego powodu" - by wystarczyło...





Kalendarz przychodzi do nas w formie otwieranego domu, wypełniony mnóstwem ogromnych okienek. Każdego dnia otwierając pudełeczko świętujemy osiągnięcia genialnych kobiet, które marzyły o wielkich rzeczach i zapisały się w historii. Nawet mikołaj jest tutaj mikołajką :) Myślę, że to bardzo fajny pomysł i ja osobiście czytałam każdą historie na kartoniku! Pudełeczka na samym dole momentami były tak ciasno włożone, że cięzko było je wydostać - jednak od czego są długie pazury! 


Myślę, że spokojnie może on posłużyć, jako kalendarz także na kolejny rok, dla kogoś bliskiego, gdzie w okienka możemy włożyć nie tylko słodycze, ale też jakieś mniejsze podarki :) Producent poleca także, aby na koniec zebrać puste opakowania i zaprojektować z nich magiczną, świąteczną wioskę - jednak to nie dla mnie :)



Wewnątrz znajdujemy niestandardowo 25 okienek, a wszystkie wypełnione zarówno kosmetykami pielęgnacyjnymi jak i kolorówką. Przekrój jest ogromny i każdy może znaleźć coś dla siebie. Poniżej zestawiłam Wam zawartość całego kalendarza podzielona na dni. plus oczywiście mój komentarz po używaniu tego produktu i jego przeliczoną lub aktualną (2019 rok) cenę (jeżeli będzie to możliwe). Na koniec podzielę się z Wami moimi spostrzeżeniami i tym czy żałuje zakupu lub czy kiedyś w przyszłości kupiłabym kolejny raz :)

Partia nr 1 - znalazły się tu 7 produktów z pielęgnacji oraz 1 z kolorówki, które były ukryte pod okienkami z numerkami od 1 do 8:



Banana Truly Nourishing Hair Mask (Odżywcza maska do włosów) -240ml- cena to 69,90zł. Maska została wzbogacona o prawdziwe puree z bananów z Ekwadoru, które natychmiastowo nawilża włosy jednocześnie ich nie obciążając. Maska jak dla mnie śmierdzi bananem, a nie pachnie - kto co woli :) Zapach jest na tyle intensywny, że już przy nakładaniu trochę człowieka mdli. Konsystencja jest bardzo gęsta, tłustawa i właśnie taka maślana, przez co mi osobiście ciężko nakładało się to na włosy. Kolor to pastelowy żółty, lekko beżowy. Powinniśmy zostawiać maskę na 5 min, ja zostawiałam na 20, bo po 5 to efektu żadnego nie było. Po wydłużonym okresie włosy się dobrze rozczesywały, były gładkie, ale to nic specjalnego :(



Coconut Hand Cream (Krem do rąk) -30ml- cena to 23,90zł. Według producenta lekka, żelowa formuła kremu szybko się wchłania pozostawiając dłonie miękkie i dobrze je chroniąc. Jako, że kosmetyk powędrował do przyjaciółki, to recenzja też bazuje na jej doświadczeniach. Jeśli chodzi o wymiary to była to bardzo fajna i idealna pojemność do torebki. Jak na krem kokosowy nie pachniał sztucznie, ani też intensywnie kokosem. Szybko się wchłaniał, nie powodował żadnej alergii. Dobrze nawilżał ręce, ale bez szału.



Drops of Youth Youth Concentrate Sheet Mask (Skoncentrowana maska w płachcie) -21ml- maska jest biodegradowalna i ma 99% składników naturalnego pochodzenia, a na stronie kosztuje 19,90zl. Według producenta po 15 minutach nasza skóra powinna być wygładzona, ujędrniona i odświeżona. Maseczka jest wykonana z cienkiej białej tkaniny nasączona przeźroczystą, żelową konsystencją. Zapach jest mocno intensywny, jakby połączenie perfum, czegoś słodkiego i roślinnego. Utrzymuje się przez dobre 10 minut na twarzy, przez co nie ukrywam był trochę duszący. Po zadeklarowanych czasie, maska w dużej mierze wysycha. Sama wielkość maski dla mnie była troszkę przykrótkawa, szczególnie na policzkach - ja mam niestety dużą i okrągłą twarz :) Ogólnie nie czułam nic szczególnego podczas jej noszenia na twarzy, niestety pod koniec czasu zaczęły mnie piec troszkę kąciki oczu - prawdopodobnie dostało się do nich trochę płynu, którego o dziwo zarówno w opakowaniu jak i na samej masce jest bardzo dużo. Nie zauwazyłam nic z obietnic producenta po jej zastosowaniu niestety :(



Shine Lip Liquid in Apply Taffy (Błyszczyk w płynie) -8ml- cena to 39,90zł. Nie jest to pomadka matowa jak się spodziewałam po nazwie, a błyszczyk to ust. Ma dobre krycie, nie jest to jakiś połtransparentny produkt, boi przy jeden warstwie mamy już ładny, prawie jednolity kolor. Zapach jest przyjemny i przywołuje wspomnienia dzieciństwa, bo pachnie gumą balonową :) Nie lepi się na ustach, po dłuższym czasie lekko zbiera się w kącikach ust. Co do koloru to jest to taki karmelowy, jasny brąz, zdecydowanie nie mój odcień - na mnie wygląda za beżowo, więc powędrował do moich przyjaciółek.



Camomile Gentle Eye Make-Up Remover (Delikatny płyn do demakijażu) -250ml- cena to 45,90zł. Jest to delikatny płyn do demakijażu z rumiankiem. Jest to jeden z lepszych produktów z kalendarza, świetnie usuwa makijaż, nie przesusza skóry, jednak ma już problemy z makijażem wodoodpornym. Sam płyn jest przeźroczysty i wygląda jak woda. Nie szczypał w oczy, ani nic nie podrażniał. ja stosowałam jak resztę takich produktów na wacik kosmetyczny i potem 10 sekund przytrzymywałam na powiece. Niby miał być bezzapachowy, a jak dla mnie śmierdzi strasznie, myślałam że może rumiankiem, ale bez jaj! :(



Special edition Juicy Pear Body Butter (Masło do ciała Soczysta Gruszka - edycja specjalna) -50ml- cena za ta wielkość w przeliczeniu to 25,90zl. producent zaleca trzymanie masełka w chłodnym miejscu, więc u mnie wylądowało w lodówce, wyjmowałam je jedynie na 30 min przed użyciem. Stosowałam je głównie po kąpieli i powiem Wam, że niestety zostawiało na mojej skórze taką dziwną jakby lekko woskową warstwę - nie wiem czemu. Co do konsystencji to taki lekko puchaty krem koloru bardzo jasnej, pastelowej zieleni. Za to zapach cudny, chyba mój ulubiony z całego kalendarza. Oprócz gruszki wyczuwam tam jeszcze skórkę z zielonego jabłuszka - cudo!



Special edition Warm Vanilla Shower Gel (Żel pod prysznic - edycja specjalna) -60ml - Jako że kosmetyki waniliowe omijam szerokim łukiem podobnie jak kokosowe i miętowe to ten żel trafił do mojej przyjaciółki i to jej wrażenia zawieram w tej mini recenzji. Produkt miał gesta, żółtawa konsystencje i pachniał bardzo intensywnie wanilia. Dobrze się pienił i fajnie mył, nie wysuszał ani nie uczulał mojej przyjaciółki. Jednak nie było to też nic szałowego po co sięgnęłaby kolejny raz. Cena za ta pojemność po przeliczeniu to 12,90zł.



Shea Body Butter (Masło do ciała) -200ml- cena to 69,90zł. Tego masełka nie miałam jeszcze okazji używać, a przyznam że zniechęca mnie trochę zapach bo nie przepadam za tym konkretnie. Według producenta jest ono przeznaczone do bardzo suchej skóry i powinno ja nawilżać aż przez 48h. Skóra po zastosowaniu powinna być gładsza i świeższa.

Partia nr 2 - znalazły się tu 6 produktów z pielęgnacji oraz 1 perfumy, które były ukryte pod okienkami z numerkami od 9 do 15:



Coconut Exfoliating Cream Body Scrub (Peeling do ciała Kokos) -50ml - jako, że to kolejny kosmetyk który powędrował do przyjaciółki, to recenzja też bazuje na jej doświadczeniach. W plastikowym pudełeczku była zamknięta biała pasta z milionem ciemnych, malutkich ziarenek, które potrafią zetrzeć to co trzeba i zostawiają milutką skórę. Zapach był bardzo ładny i ani trochę sztuczny. Peeling niestety szybko się skończył, ale przyjaciółka zauroczona i zamierza sama go sobie jeszcze kupić :) Cena za tą wielkość w przeliczeniu to 25,90zł.



Strawberry Clearly Glossing Shampoo (Szampon do włosów) -250ml - cena w sklepie to 35,90zł. Według producenta jest to idealny szampon dla osób które mają matowe włosy, ja po kazdym myciu tym szamponem rzeczywiście widziałam, że włosy są coraz ładniejsze, ale to nie był jakiś szał. Zapach owocowy jak truskawkowa guma i na szczęście nie bardzo sztuczny. W pierwszy dzień po myciu rzeczywiście włosy dalej nim pachniały! Sam szampon jest średnio gesty i ma truskawkowy kolor. Dobrze się pienił i szybko spłukiwał bez większych problemów. Na początku bałam się trochę, że ze względu na swój czerwonawy kolor będzie mi ocieplał kolor włosów, ale na szczęście nic takiego się nie działo.



Moringa Hand Cream ( Krem do rąk Moringa) -100ml - Krem bardzo treściwy i wydajny o lekko żółtawej barwie i ładnie otulający dłonie. Chyba najlepszy krem do rąk z tego kalendarza jaki się tu znalazł. Starczył na bardzo długo. Niestety zapach mi nie przypadł, jest mocno kwiatowy i aż przesłodzony. Dodatkowo krem uczulał mojego męża - swędziały i lekko puchły mu dłonie, więc on nie mógł go używać. Na szczęście mi się nic takiego nie działo. Cena kremu to 39,90zł.

 
Carrot Moisture Cream -50ml - cena za krem to 69,90zł. Niestety krem jeszcze u mnie nie poszedł w ruch. Nie jestem pewna czy to krem do twarzy i do ciała czy tylko do twarzy, bo producent nie definiuje tego zbyt precyzyjnie zarówno na opakowaniu jak i na stronie sklepu.



Strawberry Clearly Glossing Conditioner (Odżywka do włosów) -250ml - cena to 35,90zł. Pierwszy minus który się pojawia to taki, ze nigdzie nie jest napisane ile trzeba ją trzymać na włosach. Ja zostawiałam ją na 15 minut. Sama odzywka jest gesta i jest koloru zgaszonego, pastelowego pomarańczu. Fajnie sprawdzała się w połączeniu z szamponem, natomiast wydostanie jej graniczyło z cudem, szczególnie po przekroczeniu połowy opakowania. Zapach niestety jest bardziej słodki i sztuczny w porównaniu do szamponu z tej serii. Włosy dobrze się rozczesywały oraz  były miękkie i gładkie po zastosowaniu.

 
British Rose Shower Gel (Żel pod prysznic) -250ml - cena za tą pojemność to 26,90zł. Sam żel pachniał bardzo przyjemnie i delikatnie różą. Niestety zapach nie utrzymywał się na ciele po myciu. Miał płynna, lejąca się konsystencję i przy tym był bardzo wydajny. Po około tygodniu stosowania skóra była milsza w dotyku i delikatniejsza.

 
White Musk Flora Eau de Toilette (Woda toaletowa) -30ml- cena to 89,90zł. Szczerze to liczyłam, że zapach będzie się dłużej utrzymywał na ciele czy ubrani, a niestety po godzinie już był ledwie wyczuwalny. Co do samego zapachu to nie jest to do końca mój gust. Ja preferuje zapachy cytrusowe tu niestety dla mnie wyczuwalne są głownie wonie kwiatów. Duży plus za atomizer i szklaną buteleczkę, korek niestety z akrylu.

Partia nr 3 - znalazły się tu 8 produktów z pielęgnacji oraz 2 z kolorówki oraz 1 gadżet, które były ukryte pod okienkami z numerkami od 16 do 25:

 
Spa of the World Japanese Camellia Body Cream (nawilżający krem do ciała) -50ml - cena za tą wielkość przeliczona to 29,90zł. Krem stosowałam głównie na nogi po goleniu, bo są zawszę mega przesuszone u mnie i bardzo fajnie je natłuszczał, jednak to nawilżenie utrzymywało się góra 3 lub 4 godziny :( Pachnie jak połączenie jakiegoś kwiatu i drogich perfum. Krem jest całkowicie biały i w miarę gesty, ma lekko piankową konsystencję.

 
Eyeshadow Brush (Pędzel do cieni) - cena pędzelka to 35,90zł. Dla mnie jest to całkowicie zbędny produkt w tym kalendarzu, taka zapchaj dziura :( zwykły syntetyczny pędzelek ze sztucznego włosia do nakładania cieni na powiekę. Bardziej ucieszyłabym się z kolejnego, owocowego żelu pod prysznic :)

 
Oils of Life Intensely Revitalising Cream (Rewitalizujący krem) -50ml- cena za krem to 119,90zł. Jest to bogaty krem do twarzy który zawiera 3 olejki. Powinien niwelować oznaki starzenia, nawilżać i odżywiać skórę, efekty powinny  być widoczne po 4 tygodniach. Dodatkowo nie powinien pozostawiać lepkiej warstwy na skórze. Ja niestety go jeszcze nie używałam, ale szczelnie zamknięty czeka na swoja kolej. Prawdopodobnie dostanie całkiem osobna recenzję, którą tu podlinkuje.

 
Shine Lip Liquid in Cherry Gum (Błyszczyk w płynie) -8ml - cena to 39,90zł. Kolejny błyszczyk w kalendarzu, tym razem w kolorze truskawkowej, żywej czerwieni. Pachnie identycznie jak poprzedni guma balonową. Niestety ten bardzo nierówno się rozkłada na ustach i rozlewa mocno w kącikach ust. Nie klei się i jest przyjemny w noszeniu, niestety sama formuła wymaga dużej poprawy. Dodatkowo nie jest to mój kolor, kompletnie gryzie się z moją karnacją, więc także poleciał w świat.

 
Rose Dewy Face Mist (Mgiełka do twarzy) -60ml- cena za mgiełkę to 39,90zł. Mgiełki użyłam tylko kilka razy i podałam ja dalej. Niestety jak dla mnie po pierwsze ma stanowczo za mocny strumień rozpraszany przez atomizer, ma bardzo słodki, cukierkowy zapach a róża jest tam prawie nie wyczuwalna. Co gorsza o zgrozo dostał mi się dwa razy do oczu - myślałam, ze mi je wypali :(

 
British Rose Body Yogurt (Jogurt do ciała British Rose) -250ml- Fajna pojemność jak na kremik do ciała i przy tym bardzo wydajny. Delikatnie, choć lekko sztucznie pachniał różą. Krem był w formie właśnie takiego jogurtu/galaretki o białej barwie. Bardzo błyskawicznie się wchłaniał i niestety nie przynosił jakiegoś znacznego nawilżenia czy tez zmiękczenia, albo wygładzenia skóry. Jak już się wchłoną i miałam bardziej przesuszoną skórę to czułam się jakbym nic nie nałożyła wcześniej. Cena to 69,90zł.



Himalayan Charcoal Purifying Glow Mask (Oczyszczająca maska do twarzy) 75ml - cena za ten produkt to 99.90zł. Nie używałam jeszcze tej maski i przyznam szczerze, ze trochę się jej obawiam użyć na moją bardzo wrażliwą skór twarzy, bo podobno oczyszcza całkiem konkretnie. Według producenta powinna zmniejszać widoczność porów a na tym mi bardzo zależy.

 
British Rose Hand Cream (Krem do rąk British Rose) -100ml- Kolejny duży krem do rąk, który u mnie nie zależnie od wielkości i tak szybko pochłonięty. Jest średnio gęsty i delikatnie pachnie różą, ale nie jest to jakiś zbytnio naturalny zapach. Bardzo szybko się wchłaniał, nie pozostawiał żadnej warstwy na dłoniach i niestety podobnie nie zostawiał żadnego nawilżenia. Po zastosowaniu go dłonie były dziwnie suche, jakby papierowe. Na szczęscie ta wersja nie uczulała mojego męża. Cena za krem to 39,90zł.

 
Drops of Youth Concentrate (serum do twarzy) 30ml - cena to 109,90zł. Kolejna rzecz z kalendarza której nie zdążyłam jeszcze użyć. Według producenta serum powinno nadawać gładkość,sprężystość i zdrowy wygląd skóry.

 
Aloe Calm Sheet Mask (Maska w płachcie) -18ml- cena maseczki to 19,90zł. Trochę zdziwił mnie jej zapach, bo jak na maskę z aloesem to był strasznie sztuczny, jednak na szczęście szybko się ulatniał. Maseczka jest cieniutka i wykonana z białej tkaniny, fajnie przylegała do twarzy i była bardzo dobrze nasączoną. Skóra po jej zastosowaniu była miękka i fajnie sprężysta. Dodatkowo twarz po niej była przyjemnie chłodna co było dużym plusem w letni, ciepły wieczór przed snem :)

Reindeer Headband ( Opaska renifera) - fajny gadżet, choć na mój wielki łepek lekko przyciasnawy jako opaska. Dobrze przytrzymuje włosy, zrobiony chyba z mikrofibry, ale jak dla mnie zbędna rzecz. Ceny niestety nie znalazłam na stronie.

Czy kupię ponownie? NIE
Czy polecam? TAK

Co sądzę o kalendarzu?
 
Zacznę od tego, że kalendarz kupiłam z chęcią przetestowania kosmetyków tej marki, bo praktycznie nigdy nic z niej nie miałam, a chodzą słuchy, że to dobra marka pielęgnacyjna. Z dużych plusów na początku chciałabym zaznaczyć, że marka nie testuje na zwierzętach, a duża część składów jest naturalna oraz wegetariańska i wegańska. The Body Shop jako pierwszy wprowadził opakowania, które w całości mogą zostać poddane procesowi recyklingu. 

Zawartość kalendarza jest bardzo zróżnicowana, co daje mi - jako osobie która chce poznać ich produkty idealną ku temu okazję. Pomijając fakt, że w większości dostajemy bardzo duże lub pełnowymiarowe produkty (tylko 4 nie są pełnowymiarowe) to sam kalendarz jest masywny, ciężki i serio widać za co płacimy to 6 stówek. 

Niestety ja po wypróbowaniu już większości rzeczy z kalendarza (nie używałam tylko 5 z 24) mogę z całą pewnością powiedzieć, że nie są to kosmetyki dla mnie. W większości drażniły mnie ich intensywne i przesłodzone zapachy, nawilżenie niestety nie było na takim poziomie jakiego bym oczekiwała za taką cena, a momentami było znikome. Jeśli miałabym powiedzieć co mi się najbardziej spodobało to byłby to żel pod prysznic oraz masło do ciała o zapachu gruszki - to drugie tylko ze względu na zapach :) Uważam, że pędzelek czy opaska to typowe zapchaj dziury i mogliby sobie je darować. Dodatkowo wolałabym dostać, większą gamę zapachów, aby się one nie powtarzały w kalendarzu, a patrząc po ich asortymencie spokojnie byłoby to możliwe.

Spytacie więc skoro tak mi się nie spodobały kosmetyki to dlaczego polecam? 
  • Bo po pierwsze jak już wspomniałam to idealna opcja do przetestowania szerokiej gamy produktów 
  • Po drugie dostajemy serio przyzwoite pojemności produktów, które starczą na wiele użyć i mogą być dogłębnie przetestowane
  • Po trzecie to, że mi się te kosmetyki  nie sprawdzają to nie znaczy, że pół internetu się myli, może akurat moja dzika skóra nie jest na nie gotowa
  • Po czwarte za podejście marki do kosmetyków, za szanowanie natury i zwierząt
  • Po piąte, bo w tym roku kalendarz jest bardzo podobny, ale jest w nim o wiele fajniejsza według mnie gama zapachów i pojawiło się kilka nowości, które sama chętnie bym przetestowała.

Dla podsumowania chciałam jeszcze tylko dodać, że za wydaną kwotę 600zł otrzymujemy produkty o równowartości 1237,50zł, czyli podwojoną wartość tego co wydajemy. Sprawdzałam ceny tegoroczne i ta kwota o dziwo byłaby ciut mniejsza, natomiast wybaczcie, ale ja ceny spisałam już sobie od razu w grudniu zeszłego roku :)

 


Dajcie znać czy mieliście ten kalendarz w zeszłym roku, a może kupiliście tegoroczny egzemplarz?
Ciekawa jestem jakie są Wasze odczucia i czy lubicie kosmetyki tej marki :) Dajcie znać w komentarzach!
 
Ściskam Was ciepło!


listopada 30, 2020

Popłynęłam ~35~

Popłynęłam ~35~

 Hej,

Szybko po sobie zakupowe posty, ale wiem, że mam obsuwę więc szykujcie coś do picia i zapraszam do czytania. O dziwo skromnie, bo powiem Wam że portfel przyszykowany był na Black Friday :) Chciałabym też jeszcze może w tym roku wrzucić Wam recenzje choć jednego z kalendarzy adwentowych - tych zeszłorocznych bo widzę, że zawartości są w miarę podobne w tym roku. 


Sama nie wierze, że aż tak skromnie z paletami do oczu, no ale na te co się czaje to muszę poczekać na jakieś fajne promocje :) Za to ostatnio MAC mnie rozpieszcza i rzucając promkami na prawo i lewo, więc powiększyłam swoją "skromną" kolekcje ich pomadek :) Ogólnie to chyba produkty do ust zdominowały stanowczo ten post, pomimo tego, że trzeba chodzić w maseczkach i nie za bardzo jest gdzie pokazywać się w nowych szminkach to ja jak prawdziwy nałogowiec nie mogłam sobie odmówić :)


Zaczynam od produktów do oczu i tym razem nie od cieni a od bazy pod cienie od SMASHBOX - 24 Hour Photo Finish Shadow Primer (71,20zł). Miałam nie otwierać nowych baz, ale nie wytrzymałam. I powiem Wam, że jest miłość! To na razie najlepsza baza pod cienie jaką używałam. Trzyma je idealnie, nie roluje się, ma lekki beżowy/łososiowy kolorek i bardzo fajnie się rozprowadza.


Jak już była baza pod cienie, to pora i na same cienie. U mnie jedna, jedyna nowa paletka od Anastasia Beverly Hills - Subculture Eye Shadow Palette (43GBP). Jest mega kontrowersyjna, wzbudza zarówno pozytywne jak i mega negatywne emocje u recenzentów. Jeszcze jej nie używałam, zrobiłam jedynie swathe i powiem Wam, że pigment jest zacny :)



Pora na coś to twarzy. Pewnie kojarzycie, że ostatnio wzdychałam do konturowania na mokro - jak to jestem zakochana w tym jak wygląda na twarzy - to też dlatego postanowiłam sprawić sobie to trio od Hean - PRO-CONTOUR Palette (24,99zł). Nie używam kompletnie tego jasnego, korektorowego produktu, natomiast te dwa brązy poszły ostro w ruch i jestem oczarowana. Zarówno jawniejszy jak i ciemniejszy nie robią żadnych plan i pięknie się rozcierają, wystarczy nałożyć niewiele! Serio jak dla mnie praktycznie niczym nie różnią się od kremowego bronzera od Fenty czy Hudy


Produktów do ust nakupowałam sporo, więc zacznę od Huda Beauty Liquid Matte (18GBP). Jak wiecie pierwszy odcień jaki kupiłam z tej serii nie przypadł mi kompletnie do gustu, więc postanowiłam dać marce jeszcze jedną szanse i zaopatrzyłam się w dwa inne. Konsystencja jest lekko piankowa i przy jednym zamoczeniu pokrywa równo kolorem usta. Zapach jest nieco chemiczny, ale raczej z tych ładniejszych :) Jeśli chodzi o trwałość to pomadki się transferują i po jedzeniu odcinana lekką kreską od wewnętrznej strony ust i jest to bardziej widoczne niestety przy jaśniejszym kolorze. Można pomadki po posiłku dołożyć i  nie tworzy się żadna skorupa. Pierwszy kolor to Gossip Gurl - czyli intensywny, średni róż idealny na wiosnę lub lato. Drugi odcieni natomiast to Trophy Wife - jest to dużo ciemniejszy kolor zgaszonego, szarawego borda, który na bank będę uwielbiać jesienią :)



Kolejne pomadki też należą do kategorii płynnych i matowych, no ba i do tego kolorystyka też nie jakaś super różna :) Pierwsza to kolejny kolorek już z dobrze mi znanych i lubianych Super Stay Matte Ink od Maybelline w kolorze Nr 80 Ruler (19,90zł) - to ciemna, bordowa czerwień. Kolejny pretendent do ulubionych kolorów na jesień. Niestety po posiłkach tłustszych się odcina na ustach i lepiej go jednak zmyć niż dokładać, bo inaczej umrą pod koniec dnia nasze usta :( Druga płynna pomadka to SMASHBOX - Always On Liquid Lipstick w kolorze Big Spender (79,2zł). Jest to forma mocno zbitego, piankowego musu w kolorze ciemnego, szarawego różu z dodatkiem chłodnego fioletu. Ma bardzo mocne krycie i kompletnie nie pachnie. Po nałożeniu ja odciskam delikatnie wargi o suchą chusteczkę i potem nie widzę większego transferu pomadki. Jest trwała, przez co niestety wysusza usta i podkreśla na nich wszelkie nie równości. Zjada się bardzo ładnie od środka, jednak po dołożeniu pomadki robi się na ustach Sahara, wiec jednak lepiej ją całkiem zmyć i nałożyć ponownie :( Ma super precyzyjny aplikator, który idealnie potrafi wyrysować kontur ust.



Na koniec moje nowe MACzki (60,20zł) do kolekcji kupione ze zniżką 30%, więc bardzo opłacalną :) Skusiłam się na 5 odcieni, w sumie każdy inny od siebie zarówno pod względem wykończenia jak i samego koloru. Pierwszy to Pure Zen o wykończeniu Cremesheen - jest to jaśniutki beż z domieszką brzoskwini i bardzo kremowej konsystencji i średnim kryciu. Kolejny kolorek to Flat Out Fabulous o wykończeniu Retro Matte - jest to idealny odcień fioletu z odrobina fuksji do noszenia na co dzień. To ten typ który "robi" cały makijaż :) Jeśli chciałyście zawsze zobaczyć jak będziecie się czuć w fiolecie to polecam tą pomadkę na pierwszy ogień. Zaznaczam tylko, że akurat to wykończenie jest mega wysuszające i tępo się nakłada na usta, ale jak już siądzie to ciężko się go pozbyć :) Trzeci odcień to Ruby Woo i ma on to samo wykończenie jak poprzednik. Jest to idealna czerwień, nie za ciepła, nie za zimna. Jednak polecam tego typu wykończenia nakładać pędzelkami do ust, bo wyrysowanie kształtu precyzyjnie graniczy z cudem. Dodatkowo do czerwieni zawsze polecam konturówki pod :) Następna pomadka to Brick-O-La o wykończeniu Amplified. Ten kolorek niestety podoba mi się najmniej bo to rzeczywiście taki odcień zbliżony do cegły z dodatkiem brązu. Jest mocno kremowa, ale przy tym krycie jest mega mocne w porównaniu do wykończenia Cremesheen. Ostatnia pomadka to druga czerwień w zestawieniu dziś, czyli Relentlessly Red i wykończeniu najbardziej wysuszającym usta czyli Retro Matt. Jest to nietypowa czerwień bo z dużym dodatkiem różu i fuksji. Jest mega żarówiasta na ustach, więc idealnie sprawdzi się w lecie na jakiem dansingu pod chmurką :)

 I co myślicie o moich "skromnych" zakupach? Lubicie pomadki z MACa czy kompletnie nie rozumiecie tego szału na nie? Dajcie znać w komentarzu :)

Ściskam Wam mocno!

Copyright © 2016 M&M - Mouse and Makeup , Blogger